Podróż Kenia - duma Afryki
Nie wiem, kiedy pomysł z powrotem do Afryki Wschodniej zakiełkował w głowie mojego męża, ale dla mnie tym razem wszystko zaczęło się od kupienia styczniowego „Voyage” z Kenią na okładce i od kilku słów z tego magazynu: „Zobaczyć po raz pierwszy na bezkresnej sawannie lwa, słonia czy żyrafę, to jak cofnąć się do dzieciństwa. Czysta radość i uśmiech na twarzy. Liczy się tylko tu i teraz” – sama lepiej bym tego nie ujęła.
Przeczytałam te słowa i natychmiast zatęskniłam za tym przeżyciem. To jest właśnie to, czym zachwyciło mnie safari – nie jest ważne, ile masz lat, skąd pochodzisz i czym się na co dzień zajmujesz, nawet widok pierwszej zebry, nie mówiąc już o pierwszym lwie czy lamparcie, sprawia, że cieszysz się jak dziecko i czujesz się szczęśliwy.
Wiedziałam już "gdzie", teraz trzeba było jeszcze wymyślić "jak". Padł pomysł, żeby jechać na tę samą wycieczkę co poprzednio, tylko ze względu na krótki czas urlopu (niewiele ponad tydzień) zrezygnować z plaży – w sumie organizacja była ok., trasa się nam podobała, a jakie zwierzęta zobaczymy, to i tak trudno przewidzieć. Ja jednak jestem zdania, że życie jest zbyt krótkie, a na świecie za dużo miejsc do zobaczenia, żeby jeździć po własnych śladach.
Zaczęło się szybkie poszukiwanie innej opcji. Niestety żadna z ofert polskich biur nam nie pasowała, jak trasa była fajna, to termin niedogodny, jak termin akceptowalny, to cena nie bardzo. Tym sposobem zostało nam poszukanie czegoś w Afryce. W dobie internetu to w sumie nic trudnego – czemu właściwie nie spróbować. Kontrolnie sprawdziliśmy, czy są sensowne połączenia lotnicze – okazało się, że do Nairobi bez problemu coś znajdziemy.
Na nasze afrykańskie biuro trafiliśmy jakimś zupełnym przypadkiem – śledząc linki na jakiejś stronie agencji turystycznych, czy czegoś podobnego – już nawet nie pamiętam dokładnie. Tradycyjnie ja sprawdziłam opinie na www.tripadvisor.com a mój mąż zajął się pisaniem zapytań o proponowaną trasę i oczywiście o ceny.
Potem było już z górki - wieczorem 31 stycznia 2011 wsiedliśmy do samolotu Kenia Airways z Amsterdamu do Nairobi. Hasło reklamowe tych linii lotniczych to: „The Pride of Africa” – pomyślałam sobie: „Czy po powrocie, będę tak myślała o Kenii?”– no, zobaczymy ;)
Lot minął sprawnie i dość przyjemnie. Co prawda TV w moim fotelu było zepsute i nie mogłam za bardzo zabić czasu oglądaniem czegokolwiek, ale spać mi się chciało, więc nie narzekałam. Za to o trzeciej nad ranem obudziły mnie gromkie rozmowy grupy naszych rodaków, którzy, nie zwracając uwagi na porę, mieli sobie bardzo dużo do opowiedzenia i mówili tak głośno, żeby na pewno każdy pasażer samolotu mógł śledzić konwersację – zdarza się...
Dolecieliśmy koło 7.00 tamtejszego czasu (dwie godziny przesunięcia w stosunku do naszego). Chwilę zajęło wypisywanie formularzy wizowych; oddajemy odciski palców i ruszamy do wyjścia. Na hali przylotów już czeka na nas Zippy – przedstawicielka biura i nasz kierowca-przewodnik Michael.
Samochód nie wygląda imponująco, ale pamiętam z poprzedniego razu, że te ich niewinnie wyglądające toyoty i nissany, to całkiem inne auta niż europejskie. Wszystkie są przerabiane po przyjeździe do Afryki i dostosowywane do tutejszych warunków jazdy w pyle, kurzu i po wertepach. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie są w stanie przejechać 20 kilometrów, a robisz nimi 1000 i pod górkę śmigają jak kozice ;) Ruszamy.
Przed nami kilka godzin jazdy do Parku Narodowego Amboseli.
Pierwszy odcinek drogi pokonujemy, jadąc autostradą transafrykańską prowadzącą z Mombasy do Nairobi, Kampali i dalej. Jakość drogi jest naprawdę zadziwiająco dobra. Ruch też jest spory – ale to w sumie nie takie dziwne, biorąc pod uwagę, że to główny szlak handlowy i jeżdżą tędy ciężarówki z portu w Mombasie w głąb lądu.
Mimo wczesnej pory jest już dość ciepło, krajobraz raczej przemysłowy – dookoła tylko niezbyt ładne budynki fabryczne, biedne, rozpadające się wioski, pył i tłumy ludzi ciągnące poboczem „znikąd – donikąd”. Oczywiście zmierzają w jakimś celu – idą z okolicznych wiosek do pracy w Nairobi lub którejś z okolicznych cementowni, których mijamy bardzo dużo. Niezmiennie ten widok robi na mnie przygnębiające wrażenie (tak samo było przy wyjeździe z Mombasy, tak jest i teraz, kiedy opuszczamy Nairobi). To kawałek tej prawdziwej, biednej i zapracowanej Afryki, której na safari, wśród sielskich krajobrazów, nie zobaczymy.
Po kilkudziesięciu kilometrach krajobraz „ładnieje”. Znikają ludzkie siedliska, pojawiają się akacje. Mniej pyłu, więcej trawy. Najpierw płaska sawanna, później małe pagórki. Widać pierwsze zwierzęta – początkowo pojedyncze zebry, później żyrafy obgryzające drzewa tuż przy samej drodze – piękne jak zwykle!
Odbijamy bardziej na południe – na horyzoncie pojawia się Kilimandżaro – kolejne kilometry będziemy pokonywać obserwując ten sławny wierzchołek. Ziemia przybiera charakterystyczny rdzawo-czerwony kolor. Mijamy pierwsze wioski Masajów – trzeba przyznać, że te ich chatynki z krowiego łajna wyglądają znacznie ładniej i bardziej malowniczo niż mijane wcześniej blaszane baraki, które dominują we wioskach położonych bliżej miast. Przez chwilę myślę sobie nawet, że ten tradycyjny sposób życia i mieszkania jest przyjemniejszy i zdrowszy, ale przypominają mi się masajskie dzieci z oczami dotkniętymi jaglicą – nie wszystko, co wygląda jak z obrazka, jest w rzeczywistości takie miłe.
Bliżej Kili robi się zielono. Widać, że spływa tutaj woda z górskich źródeł. Masajowie wypasają całkiem spore stada kóz i krów. Mijamy kobiety robiące pranie w małych strumykach. Życie toczy się tutaj wokół wody i to woda jest tutaj głównym problemem. Jeśli jej nie ma – życie dookoła zamiera. Jeśli gdzieś jest choćby mały zbiornik czy ciek, to jest wykorzystywany do wszystkiego – w tej samej wodzie kąpią się zwierzęta, w tej samej wodzie robi się pranie i tę samą wodę piją ludzie.
Koło 13.00 docieramy do Amboseli Sentrim Camp, naszej bazy na najbliższe dwa dni. W recepcji obsługa wita nas kenijską piosenką. Idziemy się rozejrzeć i rozpakować. Cały kompleks wygląda bardzo przyjemnie. Namioty są czyste, bardzo przestronne, z wygodnym łóżkiem i murowaną łazienką – przygoda w miejskim stylu ;)
Po obiedzie pierwszy, wyczekiwany game drive. Amboseli wygląda zupełnie inaczej niż zapamiętałam. Jest znacznie bardziej zielono i jakoś tak przyjemniej. Park należy do raczej mniejszych – zajmuje niecałe 400 km2. Oczywiście najbardziej znany jest z górującej nad nim Kilimandżaro oraz z zamieszkujących go wielkich stad słoni.
Amboseli to słabo porośnięta równina, tylko gdzieniegdzie pojawiają się pojedyncze akacje lub małe kępki roślinności. Poza tym, jak okiem sięgnąć – trawa. To sprawia, że widoczność jest bardzo dobra – łatwo dostrzec zwierzę, nawet z bardzo daleka – problemem jest tylko odległość. Oczywiście najpierw cieszy każdy zobaczony słoń, nawet jeśli jest wielkości mrówki, ale marzy się jednak o tym, żeby jakiś ładny okaz stanął bezpośrednio przy samochodzie i chwilę popozował ;) Niestety dla nas, „stety” dla zwierząt, w parku trzeba się poruszać po ściśle wyznaczonych drogach i nie można po prostu podjechać do wypatrzonego z daleka stada. Cała zabawa w Amboseli polega na tym, żeby drogi, nasza i zwierząt, zeszły się w naturalny sposób. Z tego powodu najlepszą porą na „łowy” jest ranek lub wieczór, kiedy słonie i cała reszta przemieszczają się z legowisk do wodopojów i odwrotnie – wtedy można przewidzieć kierunek ich wędrówki i znaleźć się naprawdę bardzo blisko w odpowiednim momencie.
Tego dnia nam się udaje – najpierw oczywiście spotykamy zebry, żyrafy, pierwsze gnu i gazele, których tutaj sporo. Pojawia się nam łaskawie żuraw koroniasty i jakiś guziec, ale czekamy oczywiście na słonie. Widzimy, że są, z daleka dostrzegamy duże stada, możemy je podziwiać i jest fajnie, ale do zdjęć się to nie nadaje. Na koniec nasza cierpliwość zostaje jednak wynagrodzona – spotykamy spore stado – kilkanaście sztuk. Michael tłumaczy, że to samice z młodymi. Samce zwykle chodzą oddzielnie. Mamy są bardzo ostrożne, chronią małe, trochę czasu im zajmuje podjęcie decyzji, czy przejść na drugą stronę, mimo że w pobliżu stoją samochody, czy zawrócić. To ich rozważanie daje nam sporo czasu na pierwsze słoniowe fotki. W końcu decydują się przejść i my także możemy spokojnie odjechać, podziwiając jak odchodzą – niestety nie w stronę osławionego szczytu Kilimandżaro ;)
Następnego dnia wyjeżdżamy o 7.00 – jest jeszcze chłodno. Na drzewach stoją całe stada wielkich marabutów – wygląda to komicznie. Jesteśmy tutaj w czasie, kiedy wiele zwierząt ma małe – to jest dzień fotografowania młodych. Najpierw spotykamy samotną gazelę Thomsona z dzieckiem. Nie mam zbyt dobrej opinie o jej instynkcie macierzyńskim. Idzie przed siebie, nie oglądając się za bardzo na młode. Chcę zrobić zdjęcie mamy i dziecka, ale cały czas któreś jest poza kadrem ;) Czy mama nie powinna bardziej pilnować maleństwa? Michael chce nam pokazać hipopotamy, więc jedziemy przez piękne, nawodnione tereny parku. Jest słonecznie, Kilimandżaro pokazuje się w pełnej krasie, robi się cieplej. Spotykamy całe stada zebr i antylop gnu z małymi. Pasą się spokojnie i pozują doskonale, w ogóle się nami nie przejmując. Przez drogę przebiega szakal. Potem widzimy hipopotamy i słonie taplające się w wodzie, a raczej w błocie ;)
Jakiś czas później zauważamy, że w naszym kierunku podąża samotny słoń – jest naprawdę ogromny. Michael szacuje, że ma około 60 lat i waży mniej więcej 6 ton. Jest trochę agresywny i niezbyt zadowolony z tego, że samochody stoją na jego trasie. W pewnym momencie rusza dość szybko w stronę naszego auta. Z wrażenia prawie siadam na podłodze samochodu. Gdyby chciał, zmiótłby nas z łatwością. Na wszelki wypadek nasz kierowca odjeżdża nieco do tyłu, pozostałe dwa samochody też się odsuwają. Słoń wydaje tylko groźny ryk i rusza swoją drogą.
Dojeżdżamy do wzgórza obserwacyjnego. Możemy wysiąść z samochodu, wspiąć się na górę i podziwiać panoramę okolicy. Pod nami jeziorko z kąpiącymi się słoniami, przed nami Kili ze swoim ośnieżonym szczytem, obok nas latają kraski – jest pięknie!Z góry dostrzegamy, że duże stado bawołów afrykańskich zbliża się do naszej drogi. Zbiegamy w pośpiechu, żeby zdążyć podjechać, ale Michael mówi, że wrócimy później, a teraz musimy szybko jechać. Pewnie dostał jakąś wiadomość przez radio – ale co może być fajniejszego od stada bawołów przechodzącego obok naszego samochodu? Tylko lew.
Po drodze widzimy spore stado żurawi koroniastych, to nielada gratka, bo zwykle poruszają się po dwie sztuki. Chcemy się zatrzymać, ale nasz kierowca mówi tylko: później, później. Teraz już jestem pewna, że za chwile zobaczymy króla!Docieramy na miejsce.
Faktycznie jest lew. A tak właściwie to jest kilka lwów. Leżą pod krzakiem jakieś 20-25 metrów od drogi – daleko, ale doliczamy się przynajmniej siedmiu sztuk. Czatują w zaroślach. My też czatujemy. Każde poruszenie przyjmujemy z zachwytem. Nagle, zaledwie klika metrów od nas, z trawy podnosi się piękna lwica. Leżała bardzo blisko, ale w gęstej trawie nie dostrzegliśmy jej wcześniej. Zanim zdążyłam wycelować aparat, oddaliła się sporo, żeby w końcu dołączyć do pozostałych, ale co zobaczyliśmy – to nasze.
Wracamy do żurawi i bawołów. Potem obiad, popołudniowa drzemka i znowu safari – pierwsze słonie spotykamy prawie za ogrodzeniem campu – to niesamowite, że mogą być tak blisko siedlisk ludzkich. Potem jedziemy przez okolicę pełną krzaków i krzaczków. Obserwujemy z uwagą zarośla, oczywiście liczymy na jakiegoś kota – z pewnością tu są, ale jeśli nie zechcą się pokazać – nic nie zobaczymy w tej trawie.
W pewny momencie Michael coś dostrzega, cofa samochód. Nic nie widzimy, ale nasz przewodnik jest uparty – mówi, że to hieny i jest ich więcej. Po chwili w obserwowanych zaroślach coś się rusza. Dostrzegamy pierwszą hienę. Potem wbiegają kolejne. Trafiło nam się naprawdę spore stado. Podobno gdy jest ich więcej potrafią zaatakować nawet bawoła. Zawsze mi się wydawało, że jedzą tylko padlinę, a okazuje się, że zdarza im się także polować i to nie na zające, tylko na jedne z najbardziej niebezpiecznych zwierząt... Ciekawostką jest też to, że w stadzie hien rządzą samice, a samce stoją bardzo nisko w hierarchii.
Na pożegnanie z Amboseli mijamy duże stado słoni – ponad 30 sztuk. Co prawda, zanim docierają do drogi, część z nich na widok samochodu zmienia kierunek i dzielą się na dwie grupy, ale widok i tak jest niezapomniany. Prawdą jest, co się mówi o tym parku – nigdzie indziej nie można tak łatwo spotkać tak dużej ilości tych imponujących zwierząt, a ich widok na tle Kili pozostaje na zawsze w pamięci.
Podróż z Amboseli w okolice Lake Naivasha trwa ponad 7 godzin. Wyjeżdżamy wcześnie rano, żeby chociaż część podróży odbyć, zanim zrobi się bardzo gorąco. W sumie do Nairobi śpię.
Budzę się, gdy przebijamy się przez mocno zatłoczone ulice stolicy Kenii. Michael opowiada trochę o historii powstania miasta, które założono dopiero w 1899 roku na potrzeby budowniczych linii kolejowej z Mombasy do Kampali w Ugandzie. Miasto jest położone wysoko – 1700 m.n.p.m. i jest bardzo zielone – od razu widać, że nie ma tutaj problemów z wodą – to jeden z powodów, dlaczego pierwsza osada powstała właśnie w tym miejscu.
Nairobi jest zróżnicowane architektonicznie. Ma oczywiście swoje biznesowe centrum. W niektórych dzielnicach widoczne są wpływy arabskie. Są dzielnice zamieszkałe przez Kenijczyków, ale mijamy też willową dzielnicę z domami mzungu – jak tutaj nazywają białych. Osadnicy z Europy mają w mieście okazałe domy, mimo że większość czasu spędzają na swoich rozległych ranczach.
Kolejnym punktem na naszej trasie jest punkt widokowy na Wielki Rów Wschodnioafrykański. Krajobraz rozciągający się przed nami jest przepiękny. Wielki uskok, a pod nim niesamowita przestrzeń – prawie pusta.
W oddali dostrzegamy tylko wioskę Masajów i pojedyncze budynki. Zastanawiamy się nad ciemniejszymi plamami, jakie widać gdzieniegdzie na nasłonecznionej powierzchni – dopiero po chwili orientujemy się, że to chmury rzucają cień – śmiejemy się sami z siebie – no w mieście tego nie da się zobaczyć ;)
Im bliżej Lake Naivasha, tym gorsza droga. Okolica jest za to bardzo przyjemna – wszędzie zielono i czysto. Lake Naivasha to jeden z niewielu zbiorników wodnych ze słodką wodą, dlatego to doskonałe miejsce dla wszelkiego rodzaju upraw. Widać, że to rolniczy okręg.
Mijamy mnóstwo plantacji i szklarni - zastanawiam się, co to za uprawy – okazuje się, że to szklarnie kwiatowe – nie miałam pojęcia, że Kenia jest jednym z największych na świecie eksporterów kwiatów. Spora część róż sprzedawanych w Europie pochodzi właśnie stąd. W samochodzie prowadzimy z Michaelem rozmowę o tym jak to dobrze, że tyle ludzi znalazło pracę przy tych uprawach. Wszystko wygląda tak ładnie, czysto i dostatnio. Co kawałek mijamy przystanki autobusowe z napisem „ufundowała firma X czy Y”.
Dopiero w Polsce dowiaduję się, że jest też druga strona medalu i nie wszystko jest takie różowe. Kobiety zatrudnione w tych szklarniach pracują w bardzo ciężkich warunkach i są narażone na szkodliwe działanie pestycydów. Te rozległe plantacje, gdzie wszelkiego rodzaju środki chemiczne są w powszechnym użyciu, mają także zgubny wpływ na wody Jeziora Naivasha. Co prawda od 1995 roku na mocy konwencji ramsarskiej – porozumienia międzynarodowego chroniącego obszary wodno-błotne, jezioro ma być chronione, ale z realizacją postanowień konwencji różnie bywa.
Droga do Crater Lake Camp – miejsca naszego noclegu, jest stroma i wyboista. Wreszcie docieramy do recepcji położonej na szczycie, po czym już na piechotę po schodach schodzimy w dół, jak sama nazwa wskazuje, do krateru. Kompleks namiotów jest zbudowany nad jeziorem położonym w małym kraterze. Widok jest naprawdę przyjemny. Obiad jemy na pomoście. Niedaleko pływają flamingi. Dookoła lata sporo różnych gatunków małych ptaków.
Ucinamy sobie krótką drzemkę z której wyrywają nas okrzyki dzieci – „małpa, małpa jest na naszym dachu”. W sąsiednim namiocie mieszkają uczestnicy jakiejś szkolnej wycieczki. Wybudzona ze snu zastanawiam się, dlaczego mówią do siebie po angielsku i jak to możliwe, że wśród afrykańskich dzieci małpa wzbudza aż takie poruszenie. W sumie na oba pytania łatwo odpowiedzieć – w Kenii angielski obok suahili jest językiem urzędowym. Wszyscy uczą się go w szkołach. Jeśli dzieci pochodzą z różnych plemion, mogą mówić różnymi narzeczami i wtedy angielski jest dla nich naturalnym wspólnym wyborem. A że cieszą się na widok małpy? – u nas też sporo miejskich dzieci nie spotkało nigdy krowy, chociaż w Polsce jest ich pod dostatkiem. Tutaj też nikt nie trzyma pawiana w pokoju, małpy nie biegają po ulicach Nairobi, choć nam, w Polsce, czasem się tak wydaje ;)
Gdy wracamy do namiotu po kolacji, w łóżku znajdujemy termofory – niby taki drobiazg, a bardzo mnie ucieszył. W sumie znam to „urządzenie” tylko z filmów, a teraz mogłam sama wypróbować, jak to działa ;) W chłodną noc – bardzo przyjemna niespodzianka.Rano jedziemy nad Lake Naivasha. Kiedy pytamy naszego kierowcę, co będzie można tam zobaczyć, mówi: „nie oczekujcie zbyt dużo”. Jedziemy więc bez wielkiego entuzjazmu – w sumie jeziora mamy też w kraju – całkiem ładne.
W planach jest rejs łódką po jeziorze. Zastanawiam się po drodze, jak duża to będzie łódka – nie umiem pływać, więc jakoś niezbyt pewnie czuję się na wodzie. Okazuje się, że łódka jest raczej malutka – na 6-7 osób – nie wygląda zbyt bezpiecznie, dostajemy za to kamizelki ratunkowe.
Jezioro wygląda cudnie. Jest porośnięte papirusami, od razu przy brzegu można zobaczyć wiele gatunków ptaków – większości nawet nie potrafię nazwać. Mam wielką frajdę z pstrykania zdjęć kormoranów, czapli, ibisów, śmiesznych afrykańskich bocianów i wielu innych. Przychodzi mi do głowy pomysł, żeby po powrocie do Polski wybrać się gdzieś nad Biebrzę, bo obserwowanie ptaków, okazuje się być bardzo ciekawe nawet dla laika.
Oczywiście główną atrakcją ma być wizyta u hipopotamów. Faktycznie jest ich tutaj sporo. Co chwilę lokalny przewodnik pokazuje nam jakąś wystającą ponad wodą hipopotamią głowę. Zaczynają się pojawiać całe rodzinki. W pewnym momencie podpływamy na odległość zaledwie kilku metrów od sporego stadka. Przyznam, że nie czuję się zbyt pewnie – w sumie jak taki hipopotam płynie, to nie bardzo widać, gdzie dokładnie jest – a co, jeśli jest ich więcej i któryś właśnie zbliża się pod wodą do naszej łódki? Radość z możliwości oglądania ich z tak bliska przesłania jednak wszystkie moje obawy.
Później podpływamy do wysepki, na której pasie się piękna rodzinka kobów śniadych. Te zwierzęta widzę chyba po raz pierwszy – są naprawdę ładne. Przez chwilę przyglądamy się my im, a one nam. Później płyniemy dalej.Przewodnik informuje nas, że jeśli mamy na to ochotę, to tutaj można zrobić sobie krótki spacer. Nie wiedzieliśmy o tym wcześniej i nie bardzo wiemy, o co chodzi. Po krótkiej rozmowie decydujemy się jednak przejść i to jest strzał w dziesiątkę!
Wysiadamy z łódki na wyspie, gdzie żyje wiele zebr, antylop, żyraf i wszelkiej maści roślinożerców. Na widok zbliżającego się do nas koba z wielkimi rogami, trochę robi mi się gorąco, ale przewodnik zapewnia nas, że jest bezpiecznie. Jestem pod wielkim wrażeniem. Tu jest jak w ogrodzie Eden – idziemy po łące, a obok nas biegają zebry i gazele. Nigdzie nawet kawałka płotu, sznura, ogrodzenia. Na widok żyrafy obgryzającej akację przyśpieszamy kroku – stoję zaledwie parę metrów od niej. Rozglądam się – jest ich tutaj więcej. Spacerują prawie koło nas. Wierzyć mi się nie chce! To najbardziej niesamowity spacer w moim życiu. Pełni wrażeń wracamy do łódki, jeszcze tylko parę chwil i znowu jesteśmy w samochodzie.
Nasz następny przystanek to Park Narodowy Jeziora Nakuru . Mam nadzieję, że wreszcie uda nam się zobaczyć nosorożce! Podobno jest tutaj na to spora szansa.
Park jest jeszcze mniejszy niż Amboseli, ale dużo bardziej zróżnicowany. Jest i jezioro, i skalne ściany, jakie lubią lamparty. Miejscami teren jest gęsto zadrzewiony, gdzieś indziej znowu widać łagodne pagórki sawanny.
Zaczynamy od fotografowania pelikanów, które w ogromnej ilości rozłożyły się przy brzegu jeziora. Są tez długo wyczekiwane przeze mnie flamingi. Jezioro wygląda naprawdę zjawiskowo. Przy brzegu pasą się bawoły.
Już po chwili trafiamy też na pierwszego nosorożca – wyleguje się na słońcu kilkanaście metrów od lustra wody. Co prawda pozycja, którą przyjął, nie sprzyja fotografowaniu go w pełnej krasie, ale i tak jestem zachwycona – leży w końcu zaledwie kilka metrów od naszego samochodu. Nie ma widoków na to, że zmieni pozycję, więc po kilku minutach ruszamy dalej.
Parę minut później trafiamy na rodzinkę, która całkowicie zaspokaja nasz fotograficzny apetyt na nosorożce – cztery piękne okazy pasą się spokojnie prawie przy samej drodze. Śmiesznie to wygląda, jak takie wielkie i groźne zwierzęta gryzą trawę ;)
Lunch jemy na wzgórzu z widokiem na jezioro. Towarzyszy nam spore stadko pawianów. Początkowo, znając obyczaje małp, czujnie pilnuję pudełka, ale po kilku minutach się relaksuję i zapominam o towarzystwie. Chwilę nieuwagi wykorzystuje okazały pawian – wyrywa mi z rąk pudełko. Oczywiście odskakuję z krzykiem i wszystko upuszczam – nie mam zamiaru się z nim szarpać. I tak zdążyłam już zjeść. Pawian porywa skórkę z banana, a ja sprzątam bałagan, którego narobił.
Potem znów jeździmy po parku. Szukamy między krzakami i skałami upragnionego lamparta. W pewnym momencie Michael zauważa coś w oddali, po chwili obserwacji konstatujemy, że tym razem to tylko wystający korzeń, a nie zwierzę. Już mamy ruszać, gdy nasz przewodnik wskazuje nam przeciwległą stronę drogi. Kilkanaście metrów dalej, pod drzewem, wyleguje się lwia rodzinka. Innego kota tego dnia nie udało nam się zobaczyć, za to nosorożców widzieliśmy w sumie kilkanaście – wyjeżdżamy z parku zachwyceni jego urodą i ilością zwierząt.
Noc spędzamy tym razem w hotelu w Nakuru – czwartym co do wielkości mieście Kenii. Podobno kilka lat temu ta miejscowość została uznana za najczystsze miasto Afryki. Faktycznie, mijane ulice robią bardzo przyjemne wrażenie. Podczas kolacji ze zdziwieniem zauważam, że jesteśmy chyba jedynymi białymi gośćmi. Jest za to dużo Chińczyków – muszą tu często bywać, bo nawet nazwy części dań są wypisane chińskim alfabetem i są specjalne chińskie potrawy ;)
Z Nakuru do Masai Mara teoretycznie nie jest bardzo daleko, ale Michael uprzedza nas, że pojedziemy ponad 7 godzin – im bliżej parku, tym będą większe wertepy. Wyjeżdżamy wcześnie rano. Chcemy dotrzeć na miejsce koło 13.00-14.00, żeby spokojnie zjeść lunch i odpocząć trochę przed popołudniowym game drivem, który planujemy na 16.00.
Kawałek za Narok samochód się zatrzymuje – Michael zauważył, że coś cieknie. Okazuje się, że urwał się jakiś przewód. Wysiadamy z samochodu, nasz kierowca manewruje przy kabelkach, a my stoimy na poboczu i jesteśmy atrakcją dla okolicznej ludności. Zatrzymują się koło nas kolejni kierowcy turystycznych busików. Wygląda na to, że będziemy musieli czekać, aż przyjedzie jakiś mechanik, po kilku minutach auto udaje się jednak uruchomić.
Jedziemy dalej, a po kilkudziesięciu kilometrach stajemy znowu. Tym razem jest to już mniej zabawne. Stoimy w środku niczego. Po lewej sawanna, po prawej sawanna. Pusto. Gorąco. Oczywiście najbardziej martwimy się, że ominie nas popołudniowe safari w Masai Mara. Nie wiemy, ile to potrwa, ale wygląda to kiepsko. Kolejne busiki zatrzymują się koło nas i odjeżdżają. Po kilkunastu minutach Michael mówi, że to może potrwać dłużej i dlatego jeden z przejeżdżających kierowców zabierze nas na lunch do Masai Mara, a on przyjedzie po nas, jak tylko uda mu się uporać z awarią. Nie jesteśmy zachwyceni, ale lepsze to niż stanie na drodze.
Docieramy do Masai Mara. Jemy lunch, a potem chcemy czekać w recepcji na przyjazd Michaela – recepcjonista proponuje nam pokój, żebyśmy mogli się odświeżyć. Nie chce wziąć od nas nawet napiwku – po prostu chce pomóc. Ledwie zdążyliśmy się położyć – już rozlega się pukanie do drzwi. Nasz samochód jest już sprawny i możemy wyruszyć prosto na game drive – jest punkt 16.00, co oznacza, że nic z planu wycieczki nas nie ominęło.
Masai Mara to ogromny park – 1500 km2. Widoki urzekają. Jak okiem sięgnąć, widać tylko puste pagórki porośnięte trawą, gdzieniegdzie krzaki i akacje. Pusto aż po horyzont. Pewnie ze względu na duże przestrzenie, jest to miejsce, gdzie najchętniej kierowcy korzystają z radia i informują się wzajemnie o napotkanych „atrakcjach”. Właśnie dzięki takiej radiowej informacji trafiamy na nasze pierwsze, ale nie ostatnie w Masai Mara, stado lwów.
Przyjeżdżamy już jako któryś z kolei samochód. Pod niewielkim krzaczkiem odpoczywa kilka młodych lwów. Pilnuje ich lwica-matka. Obecność samochodów nie wzrusza ich w ogóle. Spokojnie możemy popodziwiać i pofotografować. Takiego dużego stada nie widziałam jeszcze nigdy, więc cieszę się jak dziecko. Później podziwiamy antylopy, gazele, guźce i piękne widoki dookoła.
Dochodzi już 18.00, kiedy Michael odbiera kolejną informację przez radio. Od razu wiemy, że chodzi o coś niezwykłego, bo gna jak szalony. Widząc, jak strome mamy przed sobą wzniesienie, trochę cierpnę. Nasz kierowca próbuje je objechać, ale zmienia zdanie, kiedy mijają nas dwa inne samochody. Oczywiście nie wiemy, czego mamy się spodziewać. Michael podejmuje jednak próbę wjechania na strome zbocze i jakimś cudem nasze auto sobie z tym radzi. Dojeżdżamy.
Na drodze stoi już kilka innych samochodów. Pasażerowie wpatrują się z uwagą w trawy na zboczu. Już wiemy, że gdzieś tam czai się nasz wymarzony lampart. Ale emocje! Pokaże się, czy tylko obejdziemy się smakiem? Dwa lata temu, byliśmy o włos od spotkania tego niezwykłego kota. Nasi współpasażerowie z samochodu zdołali uwiecznić lamparta na zdjęciu, ale zanim zlokalizowałam miejsce, w którym się znajdował, kociak schował się za skałę. Byłam pewna obaw, że tym razem tez przyjechaliśmy za późno.
I nagle podniósł się z trawy piękny lampart. Wyszedł pomiędzy samochody, przeparadował środkiem drogi i zniknął w trawie po drugiej stronie. Gdybyśmy przyjechali dwa samochody wcześniej, przeszedłby bezpośrednio przed nami. Teraz zrobienie dobrego zdjęcia uniemożliwiły nam zasłaniające drogę sąsiednie samochody, ale i tak byłam szczęśliwa. Widziałam lamparta! Nareszcie! Wielka piątka zaliczona ;)Przejechaliśmy na drugą stronę zbocza, skąd mieliśmy widok (z dość dalekiej odległości, ale jednak) na lamparta czatującego w krzakach na pasące się impale. Przez chwilę wydawało się, że uda nam się zobaczyć polowanie. Staliśmy tam jakieś pół godziny i czekaliśmy razem z lampartem, na moment, kiedy antylopy stracą czujność i zbliżą się nieco. Niestety ptaki wystraszyły impale, a my nie mogliśmy dłużej czekać, bo słońce zaczęło zachodzić. Tak czy inaczej, to był niesamowity game drive.
Po drodze niespodziewanie przeciął nam jeszcze drogę serwal. Dojeżdżałam do Masai Mara Sentrim Camp zmęczona, ale bardzo zadowolona. No i z wielkimi nadziejami na kolejny dzień w tym niesamowitym parku. ;) Wieczorem dzwoniła Zippy z biura w Nairobi. Przepraszała za kłopoty z samochodem, ale po takim udanym safari byliśmy tak rozentuzjazmowani, że ta mała przygoda nie była już dla nas żadnym problemem.
Kolejny dzień w Masai Mara, to kolejne spotkania z kotami. Najpierw wyszła nam na drogę samotna lwica. Paradowała drogą centralnie przed naszym samochodem i trochę czasu upłynęło, zanim zeszła z drogi, umożliwiając nam przejazd. Później Michael dostał sygnał, że pojawiły się gepardy. Znowu podjechaliśmy jako jeden z wielu oczekujących samochodów. Trawa w tym miejscu była bardzo wysoka. Patrzyłam przez zoom w moim aparacie we wskazane miejsce i przez chwilę wydawało mi się, że już widzę geparda, po czym zwierzę podniosło się i okazało się, że to hiena. Później wypatrzyłam głowę pierwszego geparda. Było ich więcej. Po chwili wstały, ale nie było wiadomo, w którym kierunku ruszą.
Michael podjął szybką decyzję i podjechaliśmy na drugą stronę zbocza. Okazało się to idealnym ruchem. Najpierw mogliśmy obserwować z daleka spacer trzech pięknych gepardów po sawannie, między trawami, a później zwierzęta przeszły drogę tuż przed naszym samochodem. Coś niesamowitego! Mogłam się im przyjrzeć naprawdę dobrze i stwierdzam, że nie są to zbyt zgrabne kociaki – jakieś takie nieproporcjonalnie te głowy mają.
Później ładną godzinę obserwowaliśmy lwicę i lwa. Para zmierzała do siebie przez sawannę. Wyglądało to trochę jak zaloty – lwy nie śpieszyły się za bardzo, zmieniały kierunki, układały się dla niepoznaki pod różnymi krzakami, ale efekt był taki, jak się spodziewaliśmy, wspólny wypoczynek w cieniu ;)Później obserwowaliśmy jeszcze słonie, żyrafy, orły przy śniadaniu. Pojawił się nawet jeszcze jeden gepard siedzący pod krzaczkiem. Po południu kontynuowaliśmy przygodę z Masai Mara. Oczywiście ciągle szukaliśmy lamparta, ale nie udało nam się już żadnego spotkać.
Na pożegnanie trafiła nam się jeszcze jedna gratka – duże stado lwów pałaszujących bawoła. Niestety nie widzieliśmy samego polowania, ale obserwowanie obiadu też było bardzo ciekawe ;)
Na ostatni poranek w Kenii zaplanowaliśmy sobie jeszcze jedną atrakcję – przelot balonem nad Masai Mara. Kierowca z firmy organizującej przeloty przyjechał po nas, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno. Zaczynało świtać, gdy dotarliśmy na miejsce wylotu. Mogłam obejrzeć napełnianie balonu powietrzem. Przyznam, że kiedy zobaczyłam ten kosz i wysłuchałam pilota instruującego nas, jak się zachowywać podczas startu i lądowania, to na chwilę zwątpiłam, czy naprawdę chcę polecieć. Było jednak trochę za późno na takie rozważania – zapłacone – trzeba polecieć ;)
Widok z góry przyjemny. Na początku bałam się, że nie uda nam się za wiele zobaczyć. Wyglądało na to, że wstaliśmy szybciej niż zwierzęta. Potem zaczęły się pojawiać pojedyncze antylopy, gazele, żyrafy, guźce. Po jakimś czasie wypatrzyliśmy słonie. Najfajniej było jednak na koniec, kiedy trafiliśmy na spore stado bawołów. Lecieliśmy bezpośrednio nad nimi, a one trochę zdezorientowane rozbiegały się na wszystkie strony – niezapomniane wrażenie. Po wylądowaniu czekało na nas śniadanie na sawannie. Z bezpiecznej odległości obserwowały nas antylopy.
W drodze powrotnej do Sentrim Camp pożegnaliśmy się ze słoniami, zobaczyliśmy pijąca żyrafę w otoczeniu marabutów. Drogę przebiegł nam kolejny serwal i to by było na tyle... Wszystko co dobre, szybko się kończy.Po powrocie czekało nas już tylko pakowanie i długa droga na lotnisko w Nairobi.
Przyznam, że ten powrót, to najsłabszy punkt naszej wycieczki. Z Masai Mara do stolicy droga jest naprawdę bardzo kiepska. Michael twierdzi, że to małe lotnicze firmy blokują budowę lepszej drogi w tym rejonie. Jestem w stanie uwierzyć w to, że po przejechaniu tej drogi raz w pełnym słońcu, turyści są bardziej skłonni wysupłać dodatkowe dolary na bilet lotniczy Nairobi-Masai Mara.
Nam przejazd do Nairobi zajął 6 godzin, a potem kolejne dwie godziny jechaliśmy przez totalnie zakorkowane centrum na lotnisko. Mój organizm zniósł to bardzo kiepsko, ale ten niemiły akcent na koniec nie przesłonił w żadnym razie niesamowitych i pięknych wrażeń, jakie przywiozłam z Kenii.
Nie twierdzę, że zobaczyłam „prawdziwą Afrykę” . Turyści przyjeżdżający na safari, niewiele mają okazji do oglądania codziennego życia Kenijczyków. A i samym mieszkańcom Kenii chyba zależy na czymś innym. Niewątpliwie są dumni z tego, że są niekwestionowanym liderem w regionie, a stabilna sytuacja polityczna pozwala im się dynamicznie rozwijać.
W lokalnej gazecie, którą dostaliśmy w hotelu w Nakuru, trafiłam na wypowiedź kobiety, zajmującej się promowaniem Kenii na świecie. Pisała: „Chcę, żeby Kenia była postrzegana jako stabilny raj”. Gdy zwiedzałam kolejne parki narodowe, taka właśnie była Kenia w moich oczach – przepiękny kraj miłych ludzi.
Nawet jeśli to obraz mocno wyidealizowany i Kenijczyków czeka jeszcze długa droga, to chcę wspominać Kenię jako stabilny raj i dumę Afryki.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
+++ zdjecia bardzo zachecaja do odwiedzin Kenii ;)
-
piękny zwierzyniec...niesamowita podróż
-
Ja w odcinkach, nie dam rady na raz:)
-
Ciekawy opis ,któremu towarzyszy prawie cała afrykańska Arka Noego.Mnie akurat Tanzania bardziej przypadła do gustu ,ale Kenia jest też godna polecenia.Pozdrawiam P> Zazdroszczę tych pięknych okazów nosorożców. Nas jakoś zbojkotowały
-
Dzięki za ciekawy opis i nie mniej ciekawe zdjęcia. Może uda mi się kiedyś to zobaczyć na własne oczy. Pozdrawiam.
-
Oj, ciężko jest wrócić ale ja to niestety po jednym dniu w pracu już nie mam wątpliwości, że wróciłam ;)
-
ciekawe jak długo po takiej wyprawie może trwać powrót do rzeczywistości.. czy da się w ogóle wrócić?:)
-
nie będę ukrywała, że dość pobieżnie przejrzałam tą podróż, ale i tak jestem pod ogromnym wrażeniem - "trochę ponad tydzień", a tu cała wielka piątka! super :-)
-
Bardzo dużo tych zwierząt, ale według mnie najbardziej fotogeniczne są żyrafy i gazele.
-
Jak każdą Twoją relację z kolejnych podróży i tę przeczytałam z przyjemnością. Do tego tyle wspaniałych zdjęć! Pozdrawiam serdecznie.
-
Piękna relacja, niektóre zdjęcia wręcz rewelacyjne :-) Pzdr:-)
-
Tak na sucho, to mi trochę wygląda na marketing szeptany ;)
-
ja nigdy nie mialem glowy do organizacji podrozy, dlatego wakacje za naprawde niewielki pieniadze zarezerwowali dla mnie ludzie z TravelMe . Plan i rezerwacje wyjazdu zrobili w 4 dni, a byl to wyjazd doslownie last minute, wiec szacun dla nich. Polecam kontakt, bo jest naprawde niezle. Prowadzi to parka, maja 26 lat i przy kawie w pubie w Krakowie planujemy wyjazd. generalnie moze jeszcze tego roku sie gdzies wybiore z nimi :)
-
Może kiedyś też tam dotrę, na razie dziękuję za wirtualną podróż ;)
-
Wspaniała relacja z podróży - zazdroszczę takiego safari. Zaraz jeszcze nacieszę oko zdjęciami;)
-
Michał dzięki za miłe słowa - faktycznie pogoda była super, a zwierzęta same wchodziły w obiektyw - lepszy fotograf pewnie więcej by "wycisnął".
A co do trasy - wszystko przed Tobą - może w jakiś sierpnień uda Ci się wielką migrację zaliczyć i wtedy ja będę zazdrościć ;) -
Oj po takich obrazkach chciała by dusza do raju :). Piękna podróż.
-
9 lat temu się też nastawialiśmy w MM na taki lot - nawiasem mówiąc cena była była bardzo podobna - ale tego dnia byl zbyt mocny wiatr, wiec nie wiem czy sie cieszyc czy żalować, ale my nie zobaczylismy wielkiej migracji z gory a pieniadze zostaly w naszym portfelu. W Turcji cena wynosiła chyba 130 EU 6 lat temu.
-
Smoku, jeśli chodzi o ten balon, to szczerze mówiąc, fajnie było, ale nie wiem, czy to było warte tej ceny - 450$ - gdyby nie to, że nigdy nie leciałam, a raz w życiu fajnie to zrobić, to bym się chyba nie zdecydowała. Ale jeśli ktoś bardzo chce, to raczej trzeba się wybrać w czasie wielkiej migracji, żeby zwierząt było faktycznie dużo w Masai Mara - my tym razem musieliśmy raczej wypatrywać, więc efekt był mniejszy.
-
Oglądając Twoje zdjęcia przychodzi mi na myśl refleksja, że nie dwóch takich samych dni w Afryce :-)
Zazdroszcze Ci tego lotu nad Masai Mara. To marzenie mojej zony. Spełniliśmy je częściowo, bo odbyliśmy taki lot w Kapadocji, no ale chcielibysmy tez nad zwirzętami Afryki. Czy moźesz mi zdradzic koszt takiej przyjemności obecnie w Kenii? -
Chłonę, chłonę, płonęęęęęęe. Aniu - dzięki za cudna relację. Fotki dopiero teraz ogladać będę. Jejku, a ja tak chciałem do Tanzanii, do Serengeti, do Ngorongoro. Kiedy czytam Takie relacje - ogłupiały jestem. Gratuluję i zazdraszczam :))))))))
-
Michał - niewybaczalne niedopatrzenie - dziś nadrobię. a.
Neiven - biuro: www.australken.com -
Bardzo interesująca, szczegółowa i dopracowana relacja! Takie lubię najbardziej :) Marzy mi się podróż do Kenii i Tanzanii. Jestem ciekawa, co to za miejscowe biuro, z którego korzystaliście. Pozdrawiam!
-
Bardzo ciekawa wyprawa do Kenii. Wyczerpujące opisy i fajne zdjęcia sprawiły, że musiałem tę podróż zaliczyć w całości, a nie w odcinkach :-)). Pozdrawiam
-
co robić? :)
-
A Ty jak zwykle pierwszy ;)
-
Ja czytałem o Kenii chyba w "Podróżach" gdzieś w 2001 roku i już w 2002 tam byliśmy, pamiętam do dzisiaj :)
Sporo tego, obejrzę po kawałku.
Piękna podróż.
Pozdrawiam...:-)